09.09 20132

Dlaczego bezrobocie nie (z)maleje?

Bezrobocie jest niewątpliwie ulubionym tematem polityków. Walka z bezrobociem, „tworzenie” miejsc pracy, to ulubione frazesy polityków po tej i po tamtej stronie oceanu Atlantyckiego. Zasady są jasne i czytelne: jeśli bezrobocie spadnie choćby o dziesięć osób, czyli zmieni się tylko na papierze choćby o symboliczną liczbę, ogłasza się wielki sukces rządzących. Jeśli zaś rośnie, to w żadnym wypadku nie jest to ich wina, ale są to działania spekulantów. To, że spekulant odgrywa w gospodarce rolę pozytywną, że w sumie reguluje mechanizmy rozregulowane przez polityków, udowodnił Ludwig von Mises i samo życie. Ale zawsze warto oskarżyć tych, którym przeciętny Jones czy Kowalski zazdrości umiejętności przewidywania i zrozumienia świata, bo bronią rządzących jest zawiść ludzka. Dlaczego jednak naprawdę bezrobocie rośnie i będzie rosnąć, aż do powstania nowej rewolucji czy buntu na pokładzie wszystkich „demokratycznych” krajów, łącznie z USA i Polską?

Powody są głębokie jak Rów Mariański i nie dadzą się zasypać gładkimi tekścikami Tuska, Kaczyńskiego, Obamy, Hollande’a i innych zawodowych potakiewiczów jak znane polskie dziennikarzyny głównego nurtu, których nazwisk nie wymienię z litości i z powodu tego, że posiedli oni niebezpieczną umiejętność: nauczyli się kilku mądrze brzmiących słów i trudno jest rozpoznać, że są idiotami. Lepiej dla nich, żeby okazali się idiotami niż zdrajcami i sk..ynami, jak mawiał znakomity Jan Pietrzak, bo wtedy zasługiwaliby na sąd, rozstrzelanie i konfiskatę majątku, a przecież właśnie konfiskaty majątku przez rynek się te pożałowania godne kreatury boją. Bo w całej tej grze chodzi o pieniądze i o to, w którą stronę one się przesuwają.

Ale chodzi o prawdziwe pieniądze, a nie o te, które emituje uprzywilejowana banda gangsterska, mieniąca się w gazetach „elitą rządową i finansową”. Te „pieniądze”, które wmusza się nam do regulowania płatności a które pieniędzmi tak naprawdę nie są i większość z osób występujących w TV się na tym nie poznaje. Niestety, nie poznają się też „normalni ludzie”, którzy podnieśliby głowy od razu, gdyby ten prosty w sumie mechanizm zauważyli i zrozumieli.

Gdzie jest powiązanie braku prawdziwego pieniądza z bezrobociem?
Otóż chodzi o oszczędności, bez których nie można wykonać rzeczywistych inwestycji. Czyli powstrzymania się od konsumpcji, żeby odebrać większą nagrodę w późniejszym czasie.
Żeby powstało jakiekolwiek PRODUKTYWNE miejsce pracy, potrzebne są oszczędności. Te oszczędności osoba posiadająca je może zainwestować, czyli ryzykując zakupić maszyny, urządzenia, budynki itp. narzędzia, które zwiększą produktywność osoby zatrudnionej w porównaniu z jej produktywnością bez narzędzi/urządzeń/maszyn. Proszę zwrócić uwagę, że inwestycja, która nie zwiększa produktywności nie ma sensu i nikt przy zdrowych zmysłach nie wydałby ciężko zarobionych i z trudem oszczędzonych pieniędzy, żeby utrzymać taką samą lub mniejszą produktywność. Powstaje paradoks, bo zwiększenie produktywności uwalnia pewną ilość zasobów ludzkich do wykonania innych, mniej produktywnych czynności, na które do tej pory „nie było nas stać”, czyli takich, których zaspokojenie ocenialiśmy jako mniej pilne/pożądane.
W ten sposób bezrobocia praktycznie nie ma, gdyż pracownik zbędny w jednym miejscu może się:

– Przekwalifikować do obsługi urządzeń/maszyn, w które inwestor zainwestował. Jest to związane najczęściej z podwyższeniem płacy, związanym z dokonaną kapitalizacją. Socjaliści nienawidzą kapitału, więc nienawidzą produktywnych miejsc pracy.
– Przekwalifikować się do wykonania mniej produktywnych czynności, które wcześniej były zbyt kosztowne do wykonania. To nie wiąże się z podwyżkami, bo produktywność nie wzrasta.

W praktyce przemysłowej (przykład z życia) obserwuję zjawisko takie, że firma, która wykonała inwestycję, nie zwalnia uwolnionych (nie: „zwolnionych”) pracowników. Zwykle są oni zbyt cennym zasobem, by pozbywać się ich z firmy. Proces naboru się odbył, osoby są znane, przeszkolone, znają kulturę firmy, po co więc je zwalniać?

Niestety, w socjalistycznej gospodarce planowej (takiej, jaką mieliśmy w Polsce, a teraz do jakiej zmierzamy w Europie) zachodzi inny proces.
Otóż grabieżca (zwany dla niepoznaki politykiem lub urzędnikiem) dochodzi do wniosku, że trzeba dokonać „inwestycji”. Na przykład pobudować basen w mieście. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zainwestowałby swoich pieniędzy w tak kosztowny i skazany na niepowodzenie projekt jak basen miejski. Ale gdyby ot, tak zabrał ludziom pieniądze, choćby podnosząc podatek gruntowy na danym terenie, zostałby odsądzony od czci i wiary (i słusznie). Metoda jest więc bardziej zawoalowana:

1. Grabieżca na początku zaciąga „pożyczkę” z banku. Pomijam tu dodatkowy aspekt grabienia przez dotacje, bo omawiam to w innych miejscach.
2. Pożyczka nie jest niczym innym, jak skorzystaniem z przywileju bankowego, dającego bankom prawo do emisji do 97% kwoty wchodzącej w sumę „pożyczoną”. Innymi słowy, nikt nikomu nic nie pożycza.
3. Te „pieniądze”, a w rzeczywistości tylko legalne środki płatnicze zostają wydane na zakup materiałów oraz zatrudnienie pracowników. W ten sposób na krótko pojawia się efekt boomu. Z rynku znikają materiały, zatrudnieni są fachowcy i… wzrastają ich ceny. Inni uczestnicy rynku jeszcze tego nie widzą.
4. Następnie fala pieniądza wydawana jest przez dostawców materiałów i budowlańców. Ceny innych dóbr jeszcze nie rosną.
5. Większa ilość pieniądza powoduje, że ceny zaczynają rosnąć, ale równocześnie trzeba spłacać zaciągnięty kredyt. A właściwie odsetki od niego. Ponieważ jednak „inwestycja” nie jest produktywna, nie przynosi dochodów (czyli nie ma znienawidzonego przez socjalistów zysku – a jak nie chcą zysku, to go tym bardziej nie ma). Na basenie zatrudnia się (nieproduktywnych) pracowników, którym płaci się mało (są przecież  nieproduktywni) albo dużo (żeby się popisać „godną płacą” jak w Polsce, bo są przecież znajomymi albo krewnymi), wtedy straty na działalności są jeszcze większe.
6. Odsetki od kredytu oraz koszty działalności nieproduktywnej „inwestycji”, trzeba jednak pokryć. I tutaj się pojawia możliwość podniesienia podatków. Usprawiedliwienie jest teraz, bo przecież „zainwestowano” w basen. Innymi słowy nadchodzi czas płacenia haraczu.
7. Kto ma zapłacić podatki? Oczywiście produktywni pracownicy. Podnoszą się więc koszty ich pracy, oraz koszty utrzymania ich miejsc pracy (np. budynków, jeśli podnoszony jest podatek od budynków i budowli).
8. Podniesienie kosztów powoduje, że pewna część czynności dotąd opłacalnych czynności staje się nieopłacalna. Bez względu na oskarżenia o „pogoń za zyskiem” (a w rzeczywistości walcząc o przetrwanie), pracodawcy nie mają z czego pokryć strat, więc zwalniają mniej produktywną część pracowników. Ewentualnie obniżają pensje (co mamy dziś w Polsce, bo pensje produktywnej części stanowią 3/4 pensji budżetowców).
9. Ponieważ nie można zamknąć nierentownego basenu (byłoby to przyznaniem się do marnotrawstwa) i zwolnić znajomych (przecież „bronimy miejsc pracy”), zjawisko bezrobocia w produktywnej części miasta pogłębia się.

Może trochę uproszczone, ale właśnie tak to wygląda. W niektórych miastach bezrobocie jest mniejsze, bo… połowa miasta wyjechała do UK. I o to chodzi, bo w ten sposób można utrzymać tezę, że nic się nie stało.

 

2 Comments for "Dlaczego bezrobocie nie (z)maleje?"

  1. Jed 13 września 2013

    Panie Marku.

    Przeczytałem wpis. Ostatnio usłyszałem od kogoś, że należy krytykować z miłością do osób ale surowością wobec czynów. Bardzo mi się to spodobało. Rozumiem, że dzisiaj emocje wzięły górę w wypowiedziach dotyczących dziennikarzy.
    Niestety wyrawne z kontekstu pozostaną z tego wpisu słowa sk…ów, idota itd. Nie wiem czy to było Pana celem.

    Odnośnie bezrobocia to same urzędy pracy są w mojej ocenie nieefektywne (o efektowności ich działań nie wspomnę) a ich ułomność znakomicie przejawia się w podejściu pań z PUP które nieraz radzą bezrobotnym jakieś działania po to, żeby im we wskaźniku się poprawiło np. zarejstruj się i potem wyrejestruj spadnie nam ilość bezrobotnych. Oczywiście koloryzuję lekko. Tak samo jak ludzie wyjadą za granicę to wskaźniki im się poprawiają.

    Ma Pan doświadczenie, poglądy, wartości, osobowość. Super gdyby dany wpis kończył się jakimś wezwaniem do działania, nawet na maleńką skalę. Do promowania jakiś postaw wśród znajomych, do przeprowadzenia eksperymentu, wybadania, prowokowania, do myślenia, zadawania pytań „dlaczego…”.

    Ma Pan ogromną szansę dzięki temu blogowi (nie znam statystyk) trafić na podatny grunt, żeby tak jak Pan powiedział nie „wołać na pustyni”.

    Lemingów zatwardziałych Pan nie zmieni, świata dziennikarstwa też, coraz bardziej widzę, że świat polityki też będzie ciężko. Pozostaje uświadamianie. Może czasem ciężko to robić ze spokojem widząc urzędników i polityków populistów socjalistów. Ale za to świat przedsiębiorczości zwłaszcza młodych ludzi – owszem – może Pan zmienić.

    Widziałem fragment nagrania z wykładu do młodych przedsiębiorców w ramach Kursu Skutecznego Działania. Super.

    Bardzo cenię Pana wpisy i zawsze mi z nich zostaje choć jedno przemyślenie. Jeśli tylko będzie w nich coraz więcej wezwań proaktywnych, prowokujących do myślenia a stopniowo mniej żółci i rozgoryczenia to będzie miał Pan „dozgonnego fana”.

    Pozdrawiam

    • Marek Bernaciak 13 września 2013

      Dziękuję za krytykę. Nie chodzi o żółć, tylko o dobitne wyrażenie opinii…. 😉
      Mam wrażenie, że jak się nie nazwie rzeczy po imieniu, zostaną zagłaskane. To tak jak z aborcją: jak się ją nazwie po imieniu „morderstwem”, to zwolennicy aborcji krzyczą, że to zbyt emocjonalny osąd.

      Odnosząc się do dziennikarzy głównego nurtu, wiadomo o kogo chodzi. Ci ludzie, jak mawiał wielki Jan Pietrzak, są albo idiotami i wysługując się włądzy spełniają rolę pożytecznych idiotów. Albo, na co wskazuje JP, wiedzą dobrze co robią, czyli okłamują niczego nieświadomych ludzi, żerując na ich niewiedzy. Jak ich nazwać wtedy? Gdy dziennikarze znajdą przedsiębiorcę, który nie wszystko mówi swoim klientom, oskarżają go o najgorsze. Oszustwo jest najłagodniejszym określeniem. Twarde słowa, jakie użyłem, są cytatem, może niedokładnym, ale cytatem. Jak pierwszy raz to usłyszałem, byłem też wstrząśnięty, ale to jest gorzka prawda. Jesteśmy oszukiwani jako społeczeństwo.

      Uważam, że odkrycie, że jesteśmy oszukiwani, jest pozytywną informacją. Nie jest „wylewaniem żółci”, a raczej uświadomieniem niewolnikom, że są niewolnikami. A nie ma weselszej wiadomości dla niewolnika niż uświadomienie sobie prawdy. Bo od poznania prawdy zaczyna się wyzwolenie. Bez tego nic się nie wydarzy.

Warsaw

00:51