Do nieba… mi się spieszy!
Popatrzyłem na zegarek, datownik wskazuje 21 dzień miesiąca… kolejnego… a ja się ucieszyłem. Bo kolejny miesiąc mija, a moje marzenie, by tęsknić za Chrystusem, za Niebem, zaczyna się ziszczać.
Piszę to, choć nie wiem, kto się tym wpisem zainteresuje. Bo nie jest „normalny”.
Chodzi mi o to, że wiele osób narzeka na pędzący czas, mijające tygodnie, lata, tęskniąc za spokojem, odpoczynkiem i odrobiną stagnacji.
Z ekranów filmów jesteśmy bombardowani „marzeniami” o spokojnej emeryturze, o osiągnięciu „sukcesu”, który wreszcie pozwoli nam na konsumpcję ciężko zarobionych dóbr.
A ja to wszystko mam gdzieś!
Bo kiedyś przeżyłem ogromnie traumatyczne doświadczenie. A było to w wojsku: lata 1987-1988, mogła to być wiosna 1988 powiedzmy…
Byłem podchorążym, zesłanym do Gubina, bo to daleko od młodej i pięknej Żony (pobraliśmy się w styczniu ’87, więc jakiś rok po ślubie, gdzie tylko 4 miesiące dane nam było przebywać ze sobą).
Serce mi wyło do Żony, która była wtedy w błogosławionym stanie. Siedziałem w kancelarii, gdzie trzymano mnie według zasady wojskowej, że „stan osobowy musi się zgadzać”, ale roboty mi nie dawano żadnej. Bali się mnie może dlatego, że chodziłem do kościoła w Gubinie codziennie (coś trzeba przecież robić), a wcześniej miałem pewnie nasmarowane coś w aktach, bo dopuściłem się „słuchania prywatnej mszy na wojskowym radioodbiorniku”. Kłóciłem się też zażarcie przy każdej okazji z trepami, przewidując np. 30% nieważnych głosów w referendum, w którym po raz pierwszy w powojennej historii Polski TRZEBA było wejść za zasłonkę i coś skreślić, bo inaczej głos był nieważny. Ja stawiałem, że co trzecia osoba nie zaryzykuje wejścia za zasłonkę, bo kiedyś wchodzących tam odnotowywał ubek. „Porządny obywatel” brał kartkę do głosowania i ostentacyjnie wkładał do urny, a pierwsza osoba na liście, wskazana przez PZPR dostawała ważny głos.
Wisiała nad nami groźba przedłużenia służby wojskowej, szykowałem się na odmowę wykonania rozkazów strzelania do ludzi. Byłem przekonany, że taki scenariusz rozwiązania napięcia w narodzie, jak w 1956 roku jest jak najbardziej realny. Modliłem się o odwagę w takiej chwili, żeby nie stchórzyć i być gotowym na poniesienie konsekwencji. Tym bardziej, że trepowstwo podgrzewało nastroje opowiadając sobie przy herbacie, jak to fajnie jechało się czołgami na Warszawę w 1981 roku. Ja te czołgi w 1981 widziałem, gdy wracałem do domu z Warszawy. Widziałem też kilka leżących w rowach, bo żołnierze zasypiali za sterami jadąc 20 km/godzinę całą dobę.
Trepy się szykowały na rozwiązanie siłowe i pewnie jak i ja wtedy, nie wiedzieli o spisku szykowanym w Magdalence, który miał im dać władzę bez jednego wystrzału.
Siedziałem więc, czytając powoli „Noc ciemną” Św. Jana od Krzyża, bo to ciężka pozycja jest… i marzyłem:
Już niedługo… za kilka dni, może za tydzień, pojadę do domku… zobaczę Żonkę… przytulę… siedzę tu przecież już ze trzy tygodnie…
Przypomnę Wam, że wtedy wojsko wypuszczało żonatych raz na 4 tygodnie, bo musiało. Moi koledzy jeździli częściej, mieli fajne układy ze swoimi przełożonymi, którzy w nich orali jak trzeba, ale dawali też sporo urlopu, bo to była jedyna waluta, którą wojsko mogło zapłacić normalnemu człowiekowi. Ale mój gruby majorek wolał patrzeć na mnie siedzącego w biurze nad książką i radować się moim upokorzeniem i pewnie widoczną tęsknotą.
Zacząłem więc liczyć, ile to już czasu upłynęło od mojego powrotu z ostatniego urlopu i nagle… oblał mnie blady strach! Uświadomiłem sobie, że jestem w sztabie dopiero… trzy godziny! A wydawało mi się, że to trzy tygodnie! Monotonia i powtarzalność codzienności zabiły we mnie poczucie czasu. Wyobraziłem sobie wtedy więzienie, do którego mnie zamknięto, że poddano mnie w sumie torturom monotonii. Że zabrano mi fizycznie tylko trzy godziny, ale sprawiono wrażenie, że to trzy tygodnie… czas płynął 168 razy wolniej !!!!! Jak okrutne byłoby to więzienie, gdyby tak zamykać ludzi… tylko na tydzień, tylko na miesiąc… można by łatwo zwariować.
I wtedy Pan Bóg przyszedł z odsieczą. Podesłał mi książkę jakiegoś świętego, który mawiał, że „każdy mijający dzień zbliża nas do Boga, do Nieba”. Że każdy mijający dzień to jeden dzień mniej czekania na spotkanie z w Wytęsknionym.
Obiecałem wtedy sobie, że nigdy, ale to przenigdy nie będę się smucił przepływającym czasem. Że każdą chwilę będę się starał przeżyć jak najpełniej i… jak najszybciej. Że nigdy nie dopuszczę do nudy i stagnacji w moim życiu.
Dlatego może dziś stać mnie na radość z upływania kolejnego miesiąca. Chrzanić, jaki to miesiąc, jeden mniej do czekania.
P.S.
Później znacznie dotarło do mnie znaczenie przypowieści (Łk 12,19) o bogaczu cieszącym się z okazji do konsumpcji… gościu nie był w wojsku, to nie rozumiał… 😉
4 Comments for "Do nieba… mi się spieszy!"
Jest taki, co śpiewa: „do Nieba nie chodzę, bo jest mi nie po drodze”… Znacznie więcej odwagi wymaga taki wpis, jak ten Pański właśnie! Pozdrawiam!
Witam, klasa wpis. Szkoda, ze tak malo osob podchodzi w taki… normalny sposob do zycia w wierze.
Nie wiem kogo „zainteresuje” wpis tego typu. Bo zinteresowanie to chyba nieodpowiednie slowo. Takie wpisy bardziej „pociagaja” :).
Andrzej Burzyński jakiś czas temu powiedział, ze jedna z cenniejszych rzeczy jest poznac czyjs sposob myslenia. Ten blog bardzo w tym pomaga.
PS. Czytanie z 21.09.2014 ma podobny kontekst jak ten wpis, prawda?;)
„Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele – to bardziej dla was konieczne.”
Witam,
podczas wystąpienia na konferencji „Bądź milionerem” miał Pan na prezentacji punkt „Mit szkodliwości spekulacji”, powiedział Pan, że spekulanci stabilizują rynek.
Czy mógłby Pan rozwinąć tę myśl?
Pozdrawiam,
Łukasz